9 lutego 2015

Morisson i nasza marina

Dzisiaj będzie misz-masz. Domi powinna wrócić już do zdrowia, a nadal karat nie chce jej puścić. Za to udało nam się nauczyć naszego skarba brania leków z uśmiechem na ustach i pełną gotowością. Każdy ma swoje dyżury przy Domi, a ja zaczynam się lekko stresować co będzie dalej.
Tutaj panuje zasada, że dopóki nie ma stanu zapalnego, antybiotyków się nie podaje, co jest akurat słuszne, ale również dziecko normalnie chodzi z tym katarem i kaszlem do szkoły. Odporność zdobywana w trudzie od dziecka i własnie tutaj można spotkać szokujące nasz Polaków widoki przy temperaturze w okolicach zera człowieka na rowerze w sandałach na gołe stopy pomykającego w krótkim rękawku na rowerze. Albo dziewczynę z dekoltem i w cienkich rajstopach do mini biegnącą do pracy czy na uczelnię w grudniu. Ostatnio widziałam tak własnie mamę z dwojgiem dzieci, które były ubrane w 3/4 spodenki i drugie z krótkim rękawem na wiatrówkę, jak to u nas się mówi: wiatrem podszytą. Ponoć z czasem z takiego chowu przychodzi odporność, ale w tej wielonarodowościowej mieszance szkolnej Domi przynosi do domu wszystkie mieszanki szczepów katarowych z całego świata. Co się jeden skończy, to przynosi kolejny.
Lekarz nie czuje potrzeby zatrzymać dziecka w domu, więc wykluwa się z tego to to, to tamto co nas chwilami mocno przeraża.
Mnie dodatkowo przeraża fakt, że za chwilę zacznę terapię. Moja odporność pewnie zmaleje, a że trudno się separować od własnej kochanej wnuczki, poza tym trudno nie pomóc, kiedy oboje pracują czasem na nocki. Wtedy z Domi musimy sobie poradzić i lubi się w kulnąć do babci, przytulic i poczuć bezpiecznie. Nie mam pojęcia jak sobie z tym poradzić.
Jeśli macie jakieś własne doświadczenia to podzielcie się, może i mi się uda nad tym zapanować.

No ale jakis miły akcent by się dzisiaj przydał. Za oknem wiosennie, a w naszym akwarium zapanowała idealna równowaga. A wszystko to przez przypadek. Jakiś czas temu robiłyśmy zakupy w Morissonie. Dobra sieć sklepów stawiająca za punkt honoru świeże ryby i szeroki wachlarz owoców i warzyw.
Moja córka wypatrzyła na stoisku rybnym małże i ostrygi.
- Mama, wiesz jak to zrobić? - pyta pokazując palcem ostrygi.
- Widziałam to w Chorwacji, a dokładniej na samym końcu półwyspu Peljesac, w restauracji prowadzonej przez Rosjanina przygotowującego na oczach klientów owoce morza.
Najtrudniejszym wydawało się otworzenie ostryg i odrzucenie tej pokrywki, pod którą znajdowała się jadalna ostryga. No a reszta to bardziej dodatki niż jakieś specjalne przyrządzanie.
Cena 50p za sztukę do eksperymentu to żaden problem, najwyżej wyładują w koszu.
- Bierz córcia, tylko nie za dużo bo jak nam zasmakują to zrobi się więcej. - chyba własnie na to czekała moja córka. I zgadnijcie, gdzie wylądowały te ostrygi kupione faktycznie z umiarem. Tylko 5 sztuk?
Trafiły do akwarium, najpierw do kwarantanny. Mamy takie małe morskie akwarium dla krewetek gdzie trafia wszystko zanim zasłuży na akwarium właściwe. I na drugi dzień okazało się, że tylko jedna ostryga nie dala rady przeżyć. Tym sposobem na dzisiaj mamy w naszej marinie cztery ostrygi i krystalicznie czystą wodę, a rudy nalot, tzn plaga marin znika bezpowrotnie. O cześć ci Morissonie, że nie musiałam otwierać tych ostryg, a tym bardziej ich jeść. Jesteś dowodem, że owoce morza masz świeże i godne polecenia nie tylko ich smakoszom, ale również miłośnikom mariny.







Brak komentarzy: