Dzisiaj będzie lekki misz masz. Najpierw zacznę od ciasta. W naszych polskich głowach przywykliśmy, że gorszego jedzenia jak angielskie nie wymyślono. Muszę sprostować uczciwie. Gorsze jest amerykańskie, ale myślę, że i w tej kuchni jest sporo ciekawych i smacznych potraw. Nam jednak nasze markety serwują najgorsze wynalazki w wersji dla bardzo ubogich smakiem.
Co do kuchni angielskiej, to zaczynam ją lubić i nie dlatego, że zaczęły mi smakować marketowi gnioty. Nie dotykam pudełek z gotowcami ani w Polsce, ani w Anglii. Ale kocham szukać książki kucharskie, a te angielskie są dość ciekawe i tak sensownie opracowane, że przy mojej nikłej znajomości angielskiego, daję radę z nich gotować. Mogę powiedzieć, że opanowałam już podstawy pieczenia babeczek angielskich. Nie będę wklepywać tu przepisów, ale powiem tylko, że podoba mi się wcieranie cukru pudru w masło do zamoczenia całego cukru, gdzie właściwie z miską ceramiczną i łyżką da się szybko zrobić dobre ciasto na babeczki. Krem robi się oczywiście też na maśle z dodatkiem gorącego mleka. Babeczki są lekkie, często wilgotne w środku z kremem i wyglądają przecudnie. Moje już są smaczne, jednak wygląd jeszcze musi zostać dopracowany w szczegółach. Ale to fantastyczna zabawa i angielskie gospodynie potrafią z niej zrobić sztukę godną pozazdroszczenia.
Uzbierałam już w kuchni większość naczyń, sprzętu do kucharzenia i pieczenia, więc mogę się czasem pobawić w gotowanie czy pieczenie. Co jest świetne? Świetne jest masło angielskie. W sklepie jest klasyczne zwykle masło solone i niesolone do wyboru. Świetne są serki do pieczenia w wersji oczywiście solonej i niesolonej. Ilość owoców i warzyw zaskoczy nie jednego, zwłaszcza w Morrisonie , który szczyci się szerokim asortymentem w temacie świeżych owoców i warzyw.
Tak, lubię wyprawy na zakupy zwłaszcza jak mogę sobie decydować co ugotować, czyli wtedy kiedy wszyscy zjeżdżają na obiad, co często się nie zdarza.
Tak jak ostatnio, dzień wolny i beznadziejna sytuacja, bo od bladego świtu czyli od dziewiątej ;) wyjazd do ZOO.
ZOO po angielsku to ciekawe doświadczenie. Pełna dbałość o zwierzęta i ich warunki bytowania, ale bez zapominania, że odwiedzający ZOO chcą zobaczyć te zwierzęta w ich naturalnym środowisku, ale jednak z bliska. Do tego programy edukacyjne dla dzieci, co jest bardzo popularne. Czyli z biletem dla dziecka dostaje się kartę do zbierania pieczątek. Dzieci lubią takie zadania, a na końcu muszą paszport zdać i otrzymują oficjalnie medal z odpowiednim nadaniem rangi. Zwiedzenie ZOO można wtedy uznać za zaliczone. A to nie byle co, bo 5 godzin chodzenia po 100 hektarach w poszukiwaniu pieczęci, oglądanie wszystkich zwierząt i nazywanie ich dla czterolatki to nie bułka z masłem.
Co do kuchni angielskiej, to zaczynam ją lubić i nie dlatego, że zaczęły mi smakować marketowi gnioty. Nie dotykam pudełek z gotowcami ani w Polsce, ani w Anglii. Ale kocham szukać książki kucharskie, a te angielskie są dość ciekawe i tak sensownie opracowane, że przy mojej nikłej znajomości angielskiego, daję radę z nich gotować. Mogę powiedzieć, że opanowałam już podstawy pieczenia babeczek angielskich. Nie będę wklepywać tu przepisów, ale powiem tylko, że podoba mi się wcieranie cukru pudru w masło do zamoczenia całego cukru, gdzie właściwie z miską ceramiczną i łyżką da się szybko zrobić dobre ciasto na babeczki. Krem robi się oczywiście też na maśle z dodatkiem gorącego mleka. Babeczki są lekkie, często wilgotne w środku z kremem i wyglądają przecudnie. Moje już są smaczne, jednak wygląd jeszcze musi zostać dopracowany w szczegółach. Ale to fantastyczna zabawa i angielskie gospodynie potrafią z niej zrobić sztukę godną pozazdroszczenia.

Tak, lubię wyprawy na zakupy zwłaszcza jak mogę sobie decydować co ugotować, czyli wtedy kiedy wszyscy zjeżdżają na obiad, co często się nie zdarza.

ZOO po angielsku to ciekawe doświadczenie. Pełna dbałość o zwierzęta i ich warunki bytowania, ale bez zapominania, że odwiedzający ZOO chcą zobaczyć te zwierzęta w ich naturalnym środowisku, ale jednak z bliska. Do tego programy edukacyjne dla dzieci, co jest bardzo popularne. Czyli z biletem dla dziecka dostaje się kartę do zbierania pieczątek. Dzieci lubią takie zadania, a na końcu muszą paszport zdać i otrzymują oficjalnie medal z odpowiednim nadaniem rangi. Zwiedzenie ZOO można wtedy uznać za zaliczone. A to nie byle co, bo 5 godzin chodzenia po 100 hektarach w poszukiwaniu pieczęci, oglądanie wszystkich zwierząt i nazywanie ich dla czterolatki to nie bułka z masłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz