Kilka dni temu minęło mi 8 lat życia w Anglii. Mojej córce 10 lat w tym miejscu. Chyba czas na jakieś ogólne podsumowanie tego czasu trzech pokoleń pod jednym dachem.
Nie będę pisała jak to było od przyjazdu, tu będą tylko wnioski.
Zacznę od siebie, czyli raz nietypowo. Nadal jestem wolna od raka pod dobrą kontrolą i w stanie pozwalającym mi na "rządzenie" w tym domu, czyli wysyłaniu smsów z listami zakupów, czasem decydowanie w temacie kuchni i ogrodu. Mogę spełniać swoje wszystkie marzenia artystyczne i mam dobre zaplecze artystycznych środków wyrazu.
Kuchnia jest godnie wyposażona i nie było problemu kiedy wpadł mi do głowy pomysł na nauczenie się robienia wyrobów mięsnych, a co za tym idzie zakupu kilku narzędzi niezbędnych przy robieniu np. kiełbasek, czy polędwiczek zimno wędzonych o rybach nie wspominając. Bawię się więc w gospodynię tego domu z pełnym uwielbieniem domowników i nie tylko. Ktoś powie, jak możesz tak nic nie robić!!! Intelektualnie dzień w dzień dziobię angielski, przepisy z angielskich książek zdobytych w antykwariatach i charity shopach i poznaję ten kraj z pozycji zwykłego mieszkańca. A przy okazji pomagam córce w realizacji lepszej przyszłości dla niej i dla wnuczki. Mało? Dla mnie wystarczy, a jak mam za dużo wolnego czasu, wsiadam w auto sama, albo z kimś i ruszamy po okolicy miejskiej, podmiejskiej, wiejskiej czy leśnej. Nigdy nie bałam się nowych miejsc i ludzi, a teraz mój angielski i otwartość Anglików wyłączył mi resztki obaw, że nie dam rady.
Czy żałuję wyjazdu z kraju? Nie. Pod tym względem nic się nie zmieniło od diagnozy raka.
Moja córka..... Nie wiem, czy to już tu kiedyś pisałam, ale kiedy wyjechała do Anglii z dzieckiem i z byłym mężem, powiedziałam do mojego męża:
- Nareszcie, tam ona sobie poradzi, bo tu z nim zginie i nie podniesie się.
Byłam przekonana, po jej pierwszym roku pracy w UK, że to jest jest jej świat, jej zasady i tu czuje się, jak ryba w wodzie. Kolejne lata tylko mnie w tym upewniają. Pomyśleć, że takie wnioski miałyśmy obie jeszcze na etapie, kiedy ona zaczynała pierwszą pracę w opiece pod czujnym okiem Mary, najlepszej pielęgniarki i człowieka. A przynajmniej zawsze taką opinię miała Malwina i nawet czasem byłam lekko zazdrosna o talenty Mary, ale goniłam takie myśli, ciesząc się, że Malwina ma takie dobre wsparcie w pracy. O polskich zwyczajach nie będę pisała, bo to już zamierzchła dla nas przeszłość. A dzisiaj.... Dzisiaj cieszę się z kolejnego awansu, a raczej zmiany pracy, bo Malwina zmienia pracę z team leadera na deputy managers. Trzy lata bycie team leaders na trzy dystrykty Norfolk, Suffolk i Cambridgeshire starczą na kolejny krok. Teraz będzie zastępcą managera w stacjonarnym sporym domu i już zaciera ręce na nowe wyzwania. Warunki pracy godne pozazdroszczenia. A reszta okaże się "w praniu". Zaczyna 23 grudnia, a 22 grudnia jest ostatni raz w pracy w obecnej firmie.
Czy podoła? Tego akurat jestem pewna, trzy lata doświadczenia na obecnym stanowisku daje tak dobre przygotowanie, że będzie się dobrze "bawić" pracą.
Czas na najmłodszą.... Najmłodsza zadowolona ze swojej szkoły średniej, bo już znowu po testach jest w górnych wynikach i po sprawdzeniu testami poziomu dzieciaków okazuje się, że nie straciła swojej lokaty w pierwszej dziesiątce. Co prawda nie znosi, kiedy ją ktoś chwali za bycie dobrą, to czasem od niechcenia powie, że test z fizyki poszedł bardzo wysoko, albo że lubi art zajęcia, bo pani od rysunku jest dobrym nauczycielem i można się od niej jeszcze dużo nauczyć. Matematyka to standard, bo poukładana a doszedł hiszpański, który dość naturalnie jej wchodzi i lubi go.
Oczywiście jest jeszcze kodowanie i kuchcenie. Najmłodsza potrafi upiec ciasteczka, czy zrobić snacki dla swoich gości. Nie lubi za to zajęć sportowych i nie znosi sportów kontaktowych. Czyż dla takich dziewczyn nie warto tworzyć miejsca do wspólnego wypoczynku i żyć z nimi w świadomości, że jesteśmy rodziną na dobre i złe.
1 komentarz:
Ciekawy blog
Prześlij komentarz