

Może zacznę od takiego miejsca gdzie zaczęłam szukać odpowiedzi w książkach, czasopismach dla dorosłych i szukając kontaktu z ludźmi, którzy mają wiedzę praktyczną i są skorzy do dzielenia się nią.

No więc, w szkole podstawowej miałam portrety się uczyć i nie pomagać w kuchni. Kiedy tylko do niej weszłam słyszałam, że nabrudziłam, nie
potrafię i mam posprzątać swój pokój, albo odrabiać lekcje. Tak z grubsza to wyglądało. Mogłam za to pomagać w garażu polerować, układać narzędzia i podglądać jak ojciec tworzy swoje pomysły. Raz lepsze, raz gorsze, ale praktyka czyni mistrza i na końcu slizgacza zazdrościli wszyscy na równi z naszą własną przyczepą Niewiadów zrobioną od zera, czyli skorupy i dużej paczki do wyklejania wnętrza. Cała reszta, to była głównie praca ojca, ale zasłonki i pokrowce na gąbki do spania z wszywaniem zamków to była moja praca w ósmej klasie podstawówki. Gdzie nauczyłam się szyć? Trochę w szkole, szyliśmy fartuszki na zajęcia z szeroką na 2,5 cm lamówką w około. Jakieś worki, no i w Filipince były wykroje do przerysowania z kratkowanego papieru na przeczytane gazety. Pamiętacie modę na portrety ze zdjęć na legitymację szkolną? Mnie nie porwała moda, ale pomysł pochłonęłam jak gąbka i bez problemu, powiększała wykroje do swojej figury. Cóż, kiedy nikt nie wierzył, że dam radę uszyć coś na siebie i dopiero coś na początku liceum dostałam jakieś kawałki materiału i szyłam pierwsze letnie bluzki, później spódnice.
Ponieważ dość wcześnie słyszałam, że zadaję głupie pytania, więc szybko trafiłam po odpowiedzi do szkolnej biblioteki. Polecam ten pomysł każdemu, no chyba że ma komputer i kieszonkowe na wiedzę. Wtedy wiedza na każdy temat stoi otworem i tylko się uczyć. No właśnie..... Uczyć się.....

Angielski dopadł mnie dopiero, kiedy moja córka stwierdziła, że pracować w Polsce to bezsens z jej preferencjami do pomagania ludziom. Rok pracy w Anglii i kategoryczne: mamo ja tam będę żyła.... Kilka lat różnych pomysłów i dziwnych realizacji i znowu wylądowała w Anglii. Gdzie od prawie dziewięciu lat żyje, pracuje i nie wyobraża sobie powrotu do Polski. Kilka lat temu przekonała mnie do przyjazdu. I losy potoczyły się zupełnie inaczej jak zakładałyśmy. No i nie zostało mi nic innego jak przysiąść do angielskiego uczciwie i bez ociągania. Moja pierwsza lekcja angielskiego to był ESOL z JobCenter, czyli kurs półroczny dla emigrantów finansowany przez państwo. Pierwsze zajęcia.....
Dwanaście osób z różnych państw i nauczycielka, która mówi tylko po angielsku. Mój angielski zerowy, naprawdę zerowy. Nawet alfabet angielski był od zera. Ale umiałam powiedzieć: Don't understand.... czyli nie rozumiem i patrzyłam jak sroka w gnat. W przerwach wyłapałam dwie osoby z bloku wschodniego, czyli mówiące po rosyjsku i jedną, która coś tam dukała po niemiecku. Takich jak ja w grupie były ze cztery osoby.
Wtedy wiedziałam jedno, mam być na zajęciach, bo nie chcę zwraca c kasy za kurs.... No i.... po pół roku poszłam na kolejny stopień ..... i na końcu jeszcze przed diagnozą zdałam egzamin, czyli umiałam powiedzieć kilka zdań o sobie, podać swój adres numer telefonu itd.... Elementarne podstawy. O nawet zakupy dałam radę zrobić, bo wchodziły mi nazwy z półek w marketach.... Później dwa lata przerwy, bo moja pamięć traktowała mnie bardzo nieładnie. Nie chciała współpracować, a ciało było tak ospale leniwe, że czasem po przejściu na ogród miało problem wrócić do domu. No ale mogłam czytać i mało ważne było dla mnie, że po dwóch dniach nie pamiętałam, co było w tym przeczytanym tekście. Po prostu zaczęłam się cieszyć chwilą, obecną bez wybiegania w przeszłość czy przyszłość. Pamięć wróciła, a z nią poczucie nudy. Ileż można obejrzeć filmów, przeczytać gazet, książek czy internetowych potyczek. Moim pomysłem było wrócić na ESOL, ale tu miejsc zabrakło pół roku przed kursem, więc zrobił się problem. Jeszcze można chodzić do biblioteki i być królikiem doświadczalnym przyszłych nauczycieli, ale za bardzo lubię tych młodych ludzi, żeby im wrzucać taką upierdliwą babę. Aż tu moje dziecko wróciło do domu po pracy i stwierdziło:
- mamo pójdziesz do College na angielski. Będziesz miała cały rok zajęcia. Cena nie jest tragiczna, a prócz języka poznasz też ludzi....
No i drugi rok chodzę do College i prócz tego prowadzę dziennik po angielsku, ale ćwiczyć trzeba. Po pół roku zaczęło mnie to bawić, lubię te lekcje z młodszymi ode mnie, bo czuję, że ja żyję wolniej, ale też czuję, że oni przy mnie odpoczywają. Co z tego wyjdzie? Na pewno dam sobie radę na wycieczce poza krajem. Nie ważne, że opornie, nie ważne, że kalecząc język, ważne, że się zrozumiemy. To duża frajda. Poza tym czuję powrót pamięci. Coraz więcej słówek zostaje w głowie, coraz spokojniej czuję się w otoczeniu Anglików i co zauważyłam, że wiele logicznych gierek okazuje się łatwych. Dodam jeszcze kilka tekstów, które usłyszałam od znawców tematu o uczeniu się języka emerytów i plusów wynikających z tej nauki:
1. Emeryt ma więcej czasu i większy dystans do nowej wiedzy, sposobów uczenia i ogólnie do życia, czyli stres jest mniejszy, a co za tym idzie wchłanianie wiedzy większe.
2. Emeryt więcej czasu może poświęcić na naukę, poza planową nauką, ma własny wolny czas i może go poświęcić na naukę własną wg własnego pomysłu. Całość można liczyć jako wartość dodaną do nauki języka.
3. Ostatnia motywacja jest moją odpowiedzią ma pytanie: Po co ci język na stare lata? Już od dawna to pytanie bawi mnie tak samo jak pytanie: i po co dyskutujesz? Po co kupujesz prezenty? Po co pomagasz obcym ludziom, skoro nic z tego nie masz?
To wszystko robię dla siebie, żebym czuła się z sobą dobrze. Żebym widziała uśmiech na ustach ludzi mi bliskich. Żebym miała swoją własną satysfakcję, z tego że daję radę, że potrafię i chcę dla siebie i moich bliskich. Szczerze polecam nie oglądać się na innych, co pomyślą, powiedzą czy jak się skrzywią. Jeśli chcesz coś zrobić bo uważasz, że to dobre dla Ciebie, to po prostu to zrób. Tak jak ja przed chwilą placuszki i czekoladę Cadbury z ekspresu z pianką mleczną dla wnuczki, bo lubię widzieć jej uśmiech i to zaskoczenie. I tekst:
- Babciu, jak ja cię bardzo kocham!!!
A na koniec jeden z moich sposobów ogarniania słówek. Najlepiej wchodzi jak leci bez skupiania się nad nim. Co ma zostać w głowie, to zostanie, co ma wypaść i tak wypadnie. Następnym razem coś więcej zostanie.