27 maja 2018

Słup milowy

Spróbuję podsumować ostatnie kilka dni, bo dużo się działo, a czasu na pisanie i na cokolwiek poza życiem czasu było niewiele.
Od powrotu z Polski sporo tematów ułożyło się w logiczną całość i chyba właśnie to najbardziej wpłynęło na mój nastrój przed skanem, a później przed wizytą w szpitalu. Powiem z pełnym przekonaniem w żadnym wypadku, nie podpartym naukowo, ale zdaniu powtarzanym przez wszystkich znawców tematu raka. Im bardziej poukładane życie, bez zmartwień finansowych, czy tych dotykających naszych bliskich czy nas, tym rokowania na zdrowie lepsze. I powiem, że zaczynam doceniać ten schemat myślenia. Jeszcze dwa miesiące temu myślałam, że wrócę do leków na nastrój, bo kiedy stoję na niepewnym gruncie i tracę panowanie nad życiem, czuję że mój świat zapada się w sobie i bez racjonalnego głosu z zewnątrz, trudno zebrać mi się w sobie i iść moją drogą przed siebie. Po prostu staję w miejscu i najchętniej schowałabym się pod liściem łopianu i wzięła na przeczekanie. Wiem że to jest bez sensu, ale właśnie tak zostałam zaprogramowana, a proces przeprogramowania przebiega powoli i właśnie czasem ma takie swoje słupy milowe. Na szczęście każdy kolejny słup jest trochę dalej i trochę mniejszy. No i właśnie taki słup milowy stanął przede mną 25 kwietnia. Data spotkania z moim kochanym lekarzem i lekki wróciły. Ale od początku. Zajechałyśmy na wizytę z pół godziny przed czasem, jak to u nas często bywa, bo wszędzie mogę się spóźnić, ale nie do lekarza, od którego zależy tak wiele. No więc parking, recepcja i informacja do systemu, że już czekamy. I co widzę? Moja kochana tłumaczka rozgląda się po poczekalni i macha do mnie.... Przecież to zwyczajna wizyta, po co mi tłumaczka.... myśli grasują po głowie. No ale witamy się serdecznie, bo lubię ją bardzo i zdążyłyśmy się przez te lata polubić, poznać i to nie jej wina że lekarz zarządził wizytę z tłumaczem.... Tłumacz to informacja, że coś będzie trudnego, coś czego lekarz nie chce żeby przekazywała mi córka, coś całkiem mało pozytywnego..... I na te moje ciężkie myśli nakłada się obraz mojego lekarza, który osobiście wyszedł żeby się przywitać. Za nim stoi druga osoba w białym kitlu, więc albo lekarka, albo praktykantka. Wstajemy, idziemy a moje nogi stają się jak z waty. Lekarz wychodzi do pacjenta, czas umierać????
Na szczęście mój lekarz chyba zobaczył moją twarz z potężną dawką strachu wypisanego od czubków włosów do paznokci u nóg. I złapał tok mojego myślenia, bo zagarnął mnie ramieniem i wyraźnie powiedział: - All is good, very good!! 
Miał szczęście że potrafię nad sobą panować, bo wycisnęłabym go jak cytrynę nad babeczkami. Radość mnie rozsadziła. Już w gabinecie dowiedział się, że rak został pokonany do końca, nie ma po nim śladu. Skan CT z kontrastem wykazał, że wszystko goi się lepiej niż doktor się spodziewał, a ja jestem wzorcową pacjentką, która udowodniła, że trzymanie się ściśle zaleceń przynosi dobre efekty i teraz wchodzimy na kolejny poziom, czyli monitorujemy tylko całość, żeby nigdzie nie wylazło nic nowego. Żeby wzmacniać całość, żeby dbać o zdrowie, kondycję i pilnować się.
Na skrzydłach wypadłam ze szpitala, córka za mną biegła i wołała, że mam zwolnić i przestać śpiewać, bo ona jest po nastu godzinach pracy i nie ma siły gonić mnie. Wyściskałam ją, jak zawsze po takiej wizycie i wróciłyśmy do domu, robiąc po drodze zakupy jak dwie zdrowe i szczęśliwe kobiety. Malwina jest z urzędu monitorowana i na szczęście wszystko jest w najlepszym porządku.