31 grudnia 2017

Kocham to miejsce na ziemi.

Ileż tych Wigilii już za mną. Lepszych, gorszych, bogatszych, biedniejszych, takich kiedy wiązałam koniec z końcem i takich gdzie coś już zapowiadało światełko w tunelu i można było spokojnie i z uśmiechem na twarzy siadać do wigilijnego stołu. Były Wigilie spędzane w maleńkim gronie we dwoje, a były i też takie wieloosobowe z tygodniowymi przygotowaniami, bo dzieci, rodzina, prezenty itd...
Ostatnie wigilie są bardzo spokojne. Spokojne jeśli chodzi o przygotowania, bo mam wspaniałych pomocników w kuchni, na zakupach czy w porządkowaniu domu. Bo jadłospis przez lata zmieniający się, teraz jest dość stabilny i już wiemy co lubimy z kuchni angielskiej, co nas nadal zachwyca w kuchni polskiej i czego lubimy spróbować z kuchni różnych narodów. To wszystko jest zasługą tego miejsca na ziemi, gdzie przyszło nam mieszkać. Przede wszystkim jest kilka zwyczajów, które zaadoptowaliśmy i bawimy się nimi z naszymi sąsiadami z wielką przyjemnością. Takim zwyczajem jest składanie sobie życzeń świątecznych z sąsiadami. W pierwszym roku odwiedziła nas Liz z butelką wina i życzeniami w Wigilię i dostaliśmy kartkę od naszych sąsiadów, z którymi sobie zawsze machamy łapką w mieście, czy na dojeździe do domu. Po prostu wiemy, że się lubimy od zawsze i lubimy się pozdrawiać, zagadywać, a dzieciaki od samego początku są przez nich przepytywani na okoliczność życia i problemów i oczywiście dostają dobre rady, jak to najprościej rozwiązać w Anglii. Czasem jesteśmy zdziwieni, że to takie proste, a oni są zdziwieni, że my się dziwimy, bo to przecież musi być proste. Kiedy dzieciaki kupowały auta starowniki i doprowadzali je z mężem do porządku, żeby jeździły i służyły nam jak należy, pojawił się nasz sąsiad z naprzeciwka bo:
- Maciek, ja mam wolny garaż i już ten śmietnik mi wywieźli, więc jak potrzebujesz to po prostu przyjdź po klucz i używaj. -  Nie skorzystaliśmy, bo u nas i tak zawsze trzy miejsca starczają, ale to było bardzo miłe. Tak jak:
- Jak nie otwieram to wchodźcie, bo wy już swoi.....
To właśnie takie momenty, kiedy ja nie wierzę obiegowym opiniom o Anglikach, bo moje doświadczenia z nimi są zupełnie inne.
Jeszcze jeden świąteczny epizod. Dostałam zawrotów głowy, takich jakbym była na lekkim rauszu po kilku piwach. Nic nie piłam, nic nie jadłam, a stan nie przeszedł po dwóch dniach, tylko lekko się pogłębił. Córka oczywiście zadzwoniła do przychodni po podpowiedź, co z tym fantem zrobić. Odstawić leki, czy co, bo jej matka jak spadnie ze schodów i się połamie to będzie mało użyteczna w domu ;))) No nie, żartuję sobie, ale usłyszała, że ma mnie przywieźć, a pielęgniarka, która pierwsza wyłapała mojego raka stwierdziła, że idzie pogadać z lekarzem i czeka na nas. Nieistotne, dostałam leki na zbicie skutków ubocznych działania prozaku, ale powitanie lekarza było bardzo sympatyczne. Mówię, że jestem z córką, bo ona świetnie tłumaczy, więc słyszę pytanie:
- Where are you from?
- From Poland.
- Dobry wieczór Jolanta! - Łamaną polszczyzną słyszę powitanie.
A skończyło się na tym, że wyszłyśmy z gabinetu z receptą, zapewnieniem, że jak tylko Malwina potrzebuje rekomendacji na tłumacza, to on wypisuje jej takowe od ręki i chętnie będzie pisał jej nazwisko przy wizytach z Polakami.
I tak naprawdę, to wszystko jest tutaj bardzo naturalne, normalne i nie jest sporadyczne. Tylko ja czasami po takich sytuacjach zastanawiam się, jakby to było w Polsce, gdyby do lekarza przyszła osoba z bloku wschodniego zza miedzy i miała problemy się dogadać w tematach zdrowotnych....
Jutro ostatni dzień roku i wypadałoby jakoś ten rok podsumować.... Ale to już jutro.