2 listopada 2017

Mój świat.

No i utknęłam w kuchni na pożytek moich bliskich. Co jest w tym zabawnego? Teoretycznie umiem gotować, piec, moja córka twierdzi, że jestem oszczędna i zaradna jak mało kto. A ja cały czas się uczę czegoś nowego. Np nigdy nie sądziłam, że będę jeszcze bawiła się w pieczenie domowego chleba, bułek czy pieczywa zupełnie mi nieznanego. Że będę robiła mięsiwa do chleba w domu zamiast kupować je w sklepie, że będę kisiła kapustę, buraki itd bo domowe są dużo lepsze i zdrowsze. A jeszcze w kolejce czeka robienie kiełbasy, bo już mam cały sprzęt do tej zabawy, zaraziłam też męża tym wariactwem i walczy z generatorem dymu do wędzarki, bo wpadło mi do głowy wędzenie kiełbasy, ryb i na tym nie koniec....
Po prostu się tym bawię. To że teraz bawię się tym bardzo spokojnie i bez przesady, bo przesada nie jest wskazana, a pośpiech to jedynie przy łapaniu pcheł się liczy, Teraz już bez szaleństw z dźwiganiem i bez przesady z listą zadań na jeden dzień. Już wiem, że to może drogo kosztować. A ja chcę jeszcze opanować angielski w takim stopniu, żeby swobodnie rozmawiać z sąsiadami. A na to potrzeba mi dobrych kilku (nastu) lat życia w pionie.
Oczywiście Liz jest nastawiona na szybkie nauczenie mnie języka i muszę przyznać, że uwielbiam jej sposób uczenia. Świetnie potrafi rozjaśnić zawiłości angielskiego i nagle zamiast wkuwać na pamięć wystarczy chwilę pomyśleć i samo się zapamiętuje. Jestem dobrej myśli, bo zaczyna mi się podobać nauka języka. Kto by pomyślał, że ja 'antytalent językowy' w opinii mojej mamy rozmawiam z moją nauczycielką przez dwie godziny i ona mnie rozumie!!! Nic mnie tak mocno w życiu nie motywowało, jak wiara Liz i Malwiny, że zrobiłam kawał dobrej roboty i jest cały czas postęp, nawet jak ja nie chcę go dostrzec.

A teraz jeszcze ten kop w kosmos od Agnieszki. Faktycznie, jak było źle to leżałam plackiem przed telewizorem i czytałam wszystko co napisali mądrzy ludzie o śmierci, o umieraniu i o oswojeniu śmierci na tyle żeby opanować strach przed własną śmiercią. Bo niby wszyscy wiemy, że kiedyś tam umrzemy, ale też wszyscy naturalnie odsuwamy śmierć na bliżej nie określony czas. A kiedy śmierć pochyla się nad nami, to odpychamy ją od siebie jak zarazę. Ja też dokładnie tak podchodziłam do tematu śmierci. Ale sploty wydarzeń, wszystko to co działo się w około mnie, przyzwyczajało mnie powoli, żeby oswajać to co bywa nieuniknione. I nie dlatego, że życie mi zbrzydło, czy uważam moje życie za spełnione i mało istotne. Wręcz odwrotnie, kiedy tak do kości zobaczyłam dla kogo jestem ważna, kto przejąłby się moją śmiercią, a kto przeszedł nad nią do porządku dziennego po szopce pogrzebu, to doszłam do wniosku, że nie ma takiej siły, która pozwoliłaby mi oddać walkowerem życie. Pomyślałam sobie że moja córka i wnuczka rozpaczałyby i bardzo tęskniły za mną, że mój mąż pewnie nie potrafiłby się sam odnaleźć po moim odejściu, że kilkoro przyjaciół miałoby problem mówić, 'była'. Więc nic z tego, robimy co trzeba z najlepszym zespołem medycznym i nie ma żadnej taryfy ulgowej w tej walce. Dopóki medycyna ma mi do zaoferowania życie, to biorę, bez marudzenia na niedogodności. A kiedy medycyna rozłoży bezradnie ręce to pomyślę, co dalej. Bo może życie jest cenne, trochę późno pojęłam że ma być cenne tylko dla mnie, ale najważniejsze, że się połapałam i już wiem. Od księdza Kaczkowskiego dowiedziałam się, że mam prawo odsunąć od siebie ludzi, którzy świetnie potrafią korzystać z mojej pomocy, nie oferując ze swej strony niczego, poza pustymi słowami. Na pustynię treści szkoda mi czasu. Tyle ciekawych tematów jest jeszcze do poznania, że wracam do swojego świata, a że ten świat nie wszystkim się podoba? To dobrze, bo to mój świat, a nie wszystkich.