10 sierpnia 2016

Tydzień inny niż wszystkie.

Ktoś się mnie zapytał ostatnio, jak sobie radzę z rakiem. No cóż, jestem na etapie kontrolowania i z rocznym czasem obserwacji i badań okresowych. Wszystko to jest tak zaplanowane, że właściwie dopiero kiedy zbliża się czas wizyty czy badań podnosi mi się wskaźnik lękowy. Na co dzień żyję bardzo normalnie z moją rodziną, Jedynym utrudnieniem jest zakaz dźwigania i te zadania które lekarz przypisuje od wizyty do wizyty. Można się przyzwyczaić wiedząc, że od tego zależy cała reszta.
W domu funkcjonuję już jak normalna gospodyni na prawie pełnym etacie z kołem ratunkowym na wszelki wypadek w postaci telefonu i z rodziną pracującą w różnych godzinach, ale kiedy są w domu żadna moja prośba nie pozostaje bez odzewu. Inna sprawa, że ja kontroluję moje prośby i nie nadużywam, a nawet jeśli zaczynam brać na grzbiet więcej niż mogę to sprowadzają mnie na ziemię i robią aut z kuchni. Naprawdę moja wnuczka jest moim jedynym szczęściem o które dbam, ale z nudów lubię dbać o resztę dorosłych i być na pełnych prawach domownika, a nie na uprzywilejowanej pozycji leniwego obiboka.
Wreszcie ta moja rodzina jest taka jak lubię, może nie idealna, może nie taka do wstawienia w ramki i na telewizor, ale dbająca o siebie nawzajem, kochająca się i wspierająca, a czasem umiejąca się pokłócić, opieprzyć i szybko dojść do wniosków zadowalających obie strony konfliktu. Gramy w jednym zespole i ten zespół jest moim najlepszym zespołem jaki w życiu miałam. To jest nasze wspólne zwycięstwo.
Pewnie dzięki temu mi łatwiej opanować myśli o raku, często udaje mi się o nim kompletnie zapomnieć i żyć jakbym nigdy go nie miała. Ale też kiedy sobie przypominam, staram się go przekuć w coś pozytywnego. Nawet jeśli jest to wspólne lepienie z gliny, czy robienie babeczek z moją wnuczką. Jej słowa:
- Bacio kocham cię bardzo bardzo i jesteś moja najlepsza bacia. - stawiają często lepiej na nogi jak jakiekolwiek leki czy mądre słowa wsparcia. Tak jak ostatnie słowa:
- Bacio zostajemy razem w domu i będziemy rządzić jak rodzice pojadą do Polski, prawda? 
- No jasne, a co będziemy robiły? 
- Powiem ci jak już pojadą - tajemniczo mówi mi moja kochana wnuczka.....No i pojechali, co kilka godzin z regularnością zegarka dawali znać gdzie są, jak dają radę a my spokojnie robiłyśmy porządki, zaprawy, bawiliśmy się w łamigłówki słowne i liczbowe, aż dojechali na miejsce do domu, a my mogliśmy wybrać się double decker bus 'em do miasta na zakupy. Znalazłyśmy fajny sklep craftowy w mieście, zrobiłyśmy oczywiście zakupy, później lody, kawa i powrót takim samym piętrowym autobusem do domu. Nasze nogi były nieźle zmęczone, ale przynajmniej był dobry powód pójść wcześniej spać, a przed snem pogadać z córką na skype. Nie ma to jak dobrzy sąsiedzi i sąsiedzkie wsparcie.
W pewnym momencie widzę jak moja wnuczka pisze z mojego fb do mamy na moim tablecie.... I to pisze po angielsku.... Na moje pytanie co pisze, stwierdza że musi ćwiczyć to pisanie, żeby zawsze mogła z mamą pisać, a ja jak chcę wiedzieć co pisze, to mam się uczyć angielskiego.
No i ma rację kruszyna :) Dzieci przez tydzień miały pełne ręce roboty. Energetyka żeby było zdalnie z rachunkami, pakowanie rzeczy które tutaj nam się przydadzą a tam bez sensu leżą. Porządkowanie papierów wszelakich i wyrzucanie kolejnej partii zbędnych w domu już śmieci. Już nie wspomnę o wyrabianiu dokumentów, przemeldowywaniu itd. Wydawałoby się, że w dobie internetu już dawno wiele rzeczy powinno być do załatwienia zdalnie z każdego miejsca na świecie. I często tak jest, ale nie w Polsce. Tutaj nadal większość spraw trzeba załatwiać osobiście. Np kiedy wyrabia się paszport w Polsce, to nie można wskazać ambasady poza krajem gdzie chce się odebrać rzeczony paszport, tylko trzeba do Polski zjechać, żeby go odebrać. Nadal trzeba mieć zgody rodziców, nawet tych mających w dupie swoje dzieci na przedłużenie dokumentów. No ale, najważniejsze, że wszystko już pozałatwiane, a dzieci zapakowane po sam dach wróciły do domu.
Z czego po powrocie najbardziej się ucieszyłam? Myślę, że z nich. Pokonali ponad 3 tysiące km autem przygotowanym do trasy przez Maćka i auto sprawdziło się jak trzeba przy pełnym załadowaniu po dach. Oni jadąc ciurkiem 1600 km zatrzymywali się na rozprostowanie kości i zmianę za kółkiem. Oboje świetnie prowadzą i dobrze mieć takich dobrych kierowców w teamie. A poza tym na pewno ucieszyłam się z mojego fotela, który Maciek rozkręcił, żeby mi przywieźć, z Diany dzięki której będę mogła pobawić się w projektowanie rzeczy dla Malwiny. Z czystego mieszkania które zostawiły za sobą dzieci i oczywiście z ciepłych słów przywiezionych przez moje dzieciaki od przyjaciół, znajomych i sąsiadów. Irenko bardzo Ci dziękuję za czystka. Czytałam o nim dużo dobrego i już sobie zaparzyłam herbatkę. Tak miło dostać drobiazgi od ludzi, wiedząc że im zależy na naszym zdrowiu i dobrym samopoczuciu.
Po powrocie miałam jeszcze długi dzień w kuchni, bo Malwina przywiozła ogórki prosto z Polski, owocu pełną lodówkę i trzeba było to szybko zaprawić. Na szczęście wszystko już w słoikach, a ja dzisiaj miałam dzień dziecka. Od rana przyszły paczuszki ze świata, dostałam piękną książkę i od jutra siadam przy niej bo i tłumaczenie przyda się ale i mix media powinny na tłumaczeniach zyskać nowy wymiar.
Ale dzisiaj mogłam wreszcie odetchnąć pełną piersią i pojechać na zakupy. The Range odwiedzony. Ostatnie słoiki wykupione i nie tylko. Mogłam wreszcie bez problemu zjeździć miasto wzdłuż i wszerz. A jest co oglądać.... Wieczorem siedząc z dziećmi na patio wiedzieliśmy że to wszystko już toczy się bez nas. Na wiele rzeczy nie mamy wpływu, ale to na co mamy wpływ toczy się tak jak powinno.




Brak komentarzy: