28 stycznia 2016

Dopóki życie trwa, żyjemy.

Dzisiaj obudziła mnie wnuczka. Przytuliła, stwierdziła, że muszę się podnieść bo za oknem księżyc jak z obrazka i muszę to zobaczyć. Faktycznie 7:30 i za oknem rogal na niebie świeci.
Jeszcze kilka zdań, co dzisiaj będzie robiła i wołanie do mamy, bo ktoś chodzi na dole babciu.
Okazało się, że to mama biega po kuchni szykując dla małej torbę ze śniadaniem do szkoły. 
- Mamo, mamo zrób nam z babcią herbaty świeżej! - krzyczy schodząc po schodach. Tym sposobem mam trochę czasu na prasówkę, przegląd blogów i zwykłe leniuchowanie w ciszy. 
Zaczęłam od wpisu tutaj i muszę się do niego ustosunkować. Bo to wszystko prawda, prawda, że po terapii są problemy z pamięcią, coś jak dziury w serze. Zawsze miałam dobrą pamieć, z wiekiem już nie tak dobrą, ale nie zapominałam i starałam się zapamiętywać co do mnie mówią. Teraz mam z tym niezły problem, na szczęście dzieciaki wiedzą na czym to polega i po prostu dzwonią często a przy okazji przypominają. Nie jest łatwo zaakceptować te stany, ale czego nie da się przeskoczyć, trzeba obejść. Więc mam kilka zeszytów i robię tematyczne zapiski. Trochę pomaga. Do tego gierki na poprawę pamięci z wnuczką i nie odpuszczam ćwiczeń.
Co do zmęczenia, to musiałam nieźle zwolnić. Są co prawda dni, kiedy przez cały dzień daję radę i pod koniec dnia patrząc na efekt jestem z siebie bardzo zadowolona, ale kolejne dwa dni już świadomie bardzo zwalniam i stosuję metodę obijania się, bo wiem, że skończy się jakimiś dziwnymi bólami nieznanego pochodzenia, które mocno mnie przestraszą, a stąd już tylko krok do doła depresyjnego. A nie chcę zwiększać dawki leków, bo ta obecna idealnie ustawia mi psychikę.
Wyłączanie się z otoczenia. Zawsze lubiłam mieć chwilę tylko dla siebie i w ciszy pomyśleć o tym co istotne. Teraz mam wrażenie, że tych chwil przybywa i to moja córka ściąga mnie siłą autorytetu do salonu niż ja sama chcę do ludzi. Przy crafcie wyciszam się i uspakajam głowę. Ustawiam sobie priorytety i wracam do życia łatwiej i spokojniej. Czasem rano budzę się i jest odlotowo, znaczy nie za bardzo wiem gdzie teleporter mnie postawił.. Po chwili ogarniam rzeczywistość i jest dobrze. Ale ten pierwszy moment nie jest miły. 
Czy o czymś zapomniałam? Kiedy staje w salonie i pytam, słyszę, nic nie zapomniałaś, jutro też jest dzień. I powoli zaczynam to akceptować. W kuchni wisi tablica na której też zapisujemy terminy, sprawy, to co do zrobienia, spotkania itd. 
Całość tego bałaganu po terapii mocno mnie dołowała. Jeśli powiem, że tak mocno, że menopauza wróciła z siłą wodospadu, a zaraz za nią mocna depresja. Depresji właściwie nie zidentyfikowałam, ale menopauza była tak dokuczliwa, że bez lekarza się nie obyło. Nie znosiłam lekarzy 'od głowy'. Zawsze nad wszystkim świetnie panowałam sama, więc po diabła mi lekarz do menopauzy. Na szczęście córka pomogła mi się zebrać w sobie i na dzisiaj biorę jedną tableteczkę dziennie. Mam dobry nastrój, tabletki dobierane są wg bardzo sensownego klucza.  Opuściły mnie niepokoje, myślenie o nawracającym raku, przerzutach i tzn wisielczy humor. Życie nabrało kolorów i teraz łatwiej mi jest patrzeć na każdy kolejny dzień i czerpać z niego więcej radości.
Wiem że pewnie niektórzy uznają moje pisanie za ekshibicjonizm, ale prawdę powiedziawszy mam to  głębokim poważaniu. Po prostu nie widzę problemu w pisaniu o raku. Wiem, że ten problem zdąży dotknąć jeszcze wiele osób, zanim wynajdą na niego skuteczny lek, a też wiem jak trudno było mi znaleźć racjonalne informacje na temat tego co się z terapią i jej skutkami wiąże. Jak z tym żyć i jak funkcjonować po terapii. Jak zebrać się w całość i nie rozsypywać co kawałek na drobiny. Po prostu, trzeba opanować głowę. Znaleźć kilka sposobów na czas wolny. Robić to na co mamy ochotę, a nie to co nam próbują narzucić nawet w dobrej wierze znajomi, bliscy czy rodzina. Musimy zapanować nad sobą, nad naszym myśleniem, nad naszymi możliwościami, przeanalizować co możemy, a co na dzisiaj musimy odpuścić, co nie znaczy, że na zawsze odpuścić. Zawsze należy sprawdzić czy robimy postęp, czy nadal stoimy w miejscu. Kiedyś powiedziałam, że tylko jedno mogłoby mnie złamać i pewnie bym się nie podniosła. Wiecie co to było? 
Dla mnie to utrata wzroku. Nie sądzę, żebym dała radę nauczyć się korzystać ze świata nie widząc. Cała reszta problemów jest do opanowania. Raka nie brałam nigdy pod uwagę, bo w mojej rodzinie nikt go nie miał. Chociaż na dzisiaj myślę że jednak był ten rak.... Nie znoszę gdybać. Lubię rozwiązywać problemy i lubię rozwiązywać je skutecznie. Jednak czasem uznaję wyższość natury z którą trzeba się zmierzyć, ale nie za wszelką cenę.
Ale powiem coś jeszcze, czasem trzeba trochę swoich spraw zrzucić na plecy rodziny i nie mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Ja często słyszę:
- Mamo, i słusznie że zawołałaś, tak trzymaj, bo to żaden problem, jak wiem w czym pomóc
I takich dzieci, rodziny Wam życzę kochani. 

Brak komentarzy: