23 sierpnia 2015

Ponad dwa lata na wyspie.

Cały wczorajszy dzień spędziłam na patio. Temperatura około 25 stopni w cieniu dała mi popalić. Zwłaszcza że nie powinnam być na słońcu. No ale nie dało się schłodzić w basenie i być w cieniu. Wnuczka z wody nie wychodziła. Znaczy wychodziła, żeby się przebrać w suche i ... wejść znowu do basenu. To chyba już rodzinna tradycja kąpieli. Córka tak samo reaguje na widok wody w basenie. Mokre to należy się wykąpać, a przynajmniej zamoczyć i opryskać wszystkich w około. Tak leniwie minął mi dzień. Maciek w pracy, Malwina pojechała na noc do pracy, a ja z wnuczką leniuchowałyśmy do zaśnięcia przy polskich bajkach czytanych przez niezastąpionego Fronczewskiego. Andersenie dziękuję Ci że nie musiałam wymyślać bajek. A dzisiaj od rana śniadanko antyrakowe, zielsko, ziółka, kawa i nabiał. A teraz przegląd zdjęć od czasu kiedy wyjechałam do córki, pomóc jej odnaleźć się po rozstaniu z mężem i w czasie rozwodu. Patrzę na zdjęcia i podziwiam ją za samodzielność, rezolutność, za umiejętność złapania życia za jaja i nie odpuszczaniu mu w żadnym momencie. No ale zacznę od początku. A zaczęło się krótką wiadomością: mamo, rozwodzę się. Moja krótka odpowiedź: współczuję, gdybym mogła pomóc, daj znać.
Było zimno, nie miałyśmy od momentu wyprowadzki córki z domu dobrych relacji. Czasem wydawało mi się, że już jest lepiej, żeby za chwilę zorientować się że, to fikcja. Kiedy wyjechała do Anglii postanowiłam dać sobie spokój i zacząć żyć swoim życiem. Zaczęło wychodzić i rękodzieło i myśli w głowie poukładały się tak, że wydawałoby się, że już jest dobrze. Trochę nowych przyjaciół, Galina wciągnęła mnie w filcowanie i grupę artystów niezrzeszonych i tak poznałam nową grupę ciekawych ludzi. Wspólne tworzenie ubogaca człowieka i zajmuje wolne miejsca z prędkością światła. Kiermasz, wyjazd twórczy z artystkami i artystami. To było to co było mi wtedy najbardziej potrzebne. Dziękuję Galina za ten wspólny czas z wełną i filcem. I w ten świat trafiła taka wiadomość... Telefon wieczorem i zaczęłyśmy powoli rozmawiać jak kiedyś. To nie były łatwe rozmowy, to nie był łatwy czas. Ale wiedziałam, że niedługo padnie sakramentalne: - mamo przyjedziesz na święta?  Pewno że przyjadę, urodziny Dominiki i święta to dla mnie bardzo ważne daty. Zabukowałam samolot, bus na lotnisko i zaczęłam przygotowywać się do wyjazdu. W miedzy czasie starałam się pomóc mojej córce. Ktoś powie, tak dała Ci popalić, a Ty nic? Oczywiście, że dała mi popalić jak mało kto w życiu, ale to moja córka i nigdy nią nie przestała być. Jeśli to komuś trudno zrozumieć, to ma poważny problem. Bo dzieci nigdy nie przestają być naszymi dziećmi, nie tylko dlatego, że przynoszą nam chlubę, ale i wtedy kiedy popełniają swoje własne życiowe błędy bo to właśnie wtedy kiedy maja trudno, potrzebują nas najbardziej. Kiedy wszystko idzie jak z płatka, jesteśmy im mniej potrzebni. Chociaż mądre dzieci potrafią widzieć wielopokoleniowość i wkład doświadczenia rodziców w ich życie. Tylko bez przesady .


No więc ruszyłam na wyspę. Bez języka, z torbą zapakowaną w jakiegoś laptopa, aparat, szczoteczke do zębów itd. Duże dzieci były powściągliwe w okazywanie uczuć. Najmniejsze rzuciło się na babcię z okrzykiem: babcio babcio, nareszcie jesteś! Zostałam dwa tygodnie i musiałam wracać, bo w domu zostały kwiaty, zbliżał się wyjazd do Skoków na plener artystyczny i nie byłam gotowa rzucać wszystkiego, bo córka potrzebuje. Wtedy jeszcze córka rozwiązywała resztę swoich spraw. Małżeństwo zakończyło się rozwodem. Nie było z kim i czego sklejać. Nie zamierzałam tego jej ułatwiać, poza tym to była moja dorosła córka, a nie smarkula z piaskownicy z łopatką w ręce. Moja wnuczka przechodziła ten trudny czas w miarę normalnie. Dbałość o dziecko była, więc mogłam spokojnie wrócić. Jednak coraz częściej w rozmowach na skype przewijał się tekst:
- mamo, a nie przyjechałabyś do mnie na dłużej?
- No ale kochanie, tato Ci pomaga i masz jeszcze lokatorów. Pomyśl, czy to kaprys czy naprawdę chcesz mnie mieć na co dzień?


- Mamo nie tylko ja chcę ciebie tutaj mieć. To ty pomyśl i powiedz, że się zgodzisz przyjechać. Dominika bardzo za tobą tęskni. - no tak wnuczka to poważny argument. Potrafiła sama zadzwonić do mnie i pokazywać, opowiadać i wołać, żebym przyjechała. Decyzja zapadła po wakacjach. Co prawda sam wyjazd nie był jeszcze zaklepany, ale już zdecydowałyśmy, że przylecę na dłużej. Kolejne święta miały być u córki, miałam pomóc jej je przygotować, trochę zostać i jak nie będzie nam się układać, to wrócić znowu na trochę do domu. Obie mamy twarde i ułożone charaktery. Obie mamy też zasady. No a moja córka do tego jest bardzo asertywna, czego mi brakuje, więc kiedy dostaję w ucho za często, to po prostu wolę swoje miejsce na ziemi i więcej powietrza w około.

No i poleciałam, Na lotnisku wyściskaliśmy się i do domu, każdy pewnie bił się z myślami, czy uda nam się to wszystko posklejać i zrobić tak, żeby życie  ułożyło się z pożytkiem dla każdego.
Początki nie były łatwe. Maciek stracił prace, ja starał się pomóc ogarnąć dom z dzieckiem które pod opieką ojca nabyło takich lęków, że czasem siadałam i płakałam nad tą małą kruszyną. Córka pracowała i brała każdy dodatkowy dyżur. Maciek imał się dorywczych prac. Siadali z ołówkiem w ręku i przeliczali każdego funta na zakupy i rachunki. Było ciężko, ale dali radę. Maciek dostał najpierw umowę zero godzin, po dwóch miesiącach pół etatu z umową zero. Zaczęło być lepiej. Nie dobrze, ale na pewno lepiej. Ja starałam się prowadzić dom, a przynajmniej pomagać go prowadzić i opiekować się Dominiką. Przestała obgryzać paznokcie. Przestała budzić się w nocy z krzykiem. Życie zaczęło wracać na właściwe tory. Po wakacjach już zaczęło się wychodzenie na prostą. Światełko w tunelu stawało się jaśniejsze. Nawet zaczęła zgłaszać się rodzina byłego męża córka z chęcią odwiedzin.... To był znak, że dajemy radę i to widać.No i po wakacjach rutynowe zaproszenie na badania, miesiąc i diagnoza, kolejny miesiąc i moje szanse spadają do dwudziestu kilku procent, czekam na punkcję, na wyniki. W domu wszyscy pocieszają, trzymamy się razem. Dzieci szykują mi pokój pod terapię wg najwyższych standardów. Czuję ciśnienie i potężny strach. I wielką ulgę kiedy dowiaduję się, że możemy zacząć terapię, że rokowania nie są straszne, że jest nadzieja.

Wreszcie siadam do papierów i tłumaczę sobie wszystko. Wmawiam sobie, że jest lepiej i to działa. Uśmiecham się, nawet wtedy kiedy mam ochotę wyć. Tak łatwiej przetrwać i nie stracić kolejnego dnia z tego co przede mną. Twarda jestem i to sobie powtarzamy z córką jak mantrę. My się nie poddajemy. Rodzina zesrała się ze strachu i nie ma odwagi rozmawiać, mają problem. My rozmawiamy o wszystkim, o ewentualnym odejściu, którego nie bierzemy oczywiście pod uwagę, ale gdyby to wiesz wszystko jest poukładane tak, żebyś nie miała problemów. Nawet cmentarze wybrane, chociaż nie zdecydowałam na którym chcę mieć tabliczkę. Jeden jest piękny, ale daleko, drugi bliziutko i taki na podskoczenie w kapciach. Żartujemy bo tak nam łatwiej. Nie jestem wariatką, nie uważam śmierci za coś czego nie ma. Nie zamierzam się poddać zanim nie usłyszę, że to co przede mną jest po prostu pozbawione sensu istnienia. Z wiatrakami lubię czasem powalczyć ale w ramach rozsądku, a nie do oporu. Moje dzieci muszą to wiedzieć.


Muszą wiedzieć, że nie trzeba mnie w puszce wieźć do Polski, bo to głupie i pozbawione sensu. Nie mają zapraszać na tą imprezkę żadnej rodziny. Fajny pastor, kilku tu znajomych i normalne ciuchy takie trochę jak z imienin u babci na jabłoni.




Mam bardzo blisko moich najbliższych córkę, męża, przyszywanego syna, brat bardzo rzadko dzwoni wypytać się, jak wygląda terapia, jak się czuję. Moje odpowiedzi są nudne, więc z tej strony kontakty zeszły do niezbędnego minimum. Ku obopólnej akceptacji. Dalsza rodzina ma mi za złe, że w ogóle wyjechałam i okazała to dość dobitnie. Mam jeszcze tą bardzo dalszą część rodziny, która co jakiś czas podrzuci mi dobre słowo. I dużo przyjaciół z pełnym pakietem wsparcia.  Nie mogę narzekać. inni mają gorzej/lepiej/inaczej.

Cały tydzień zdominowany jest moimi wyjazdami do szpitala. Codziennie jedziemy na drugi koniec miasta, czasem na kilka godzin, czasem na kilkanaście minut, czasem na godzinę. Czasem na kilka dni. Wszystko w domu podporządkowane jest mojej terapii. W domu zostaje mój mąż i pilnuje wnuczki, domu i stara się pomóc. Córka i Maciek codziennie pilnują mojej terapii, jedzenia wyników, spotkań z lekarzem, pielęgniarką. Ich poziom stresu jest chyba najwyższy, oni pierwsi łapią co mówi z poważną miną lekarz, pielęgniarka czy personel. Ja czasem wolę nie wiedzieć wszystkiego. Wolę kiedy podają mi to już na spokojnie, przy stole nad jakąś odstresowującą pracą.

Ale po takich rozmowach, planujemy co chcemy zobaczyć w najbliższym czasie. Na co starczy nam kasy i że  na dziesiąte urodziny lecimy do Stanów do Disney Land, bo to będzie super zabawa dla nas wszystkich, ale za miesiąc trzeba skoczyć na foki. Jeszcze chcemy zobaczyć zieloną Szkocję, ja marzę o kilku wyjazdach do Parku Narodowego w Norfolku Północnym. Oczywiście jest jeszcze mnóstwo ciekawych miejsc, które obejrzymy w międzyczasie. Może wyskoczę do Paryża. Skoro mam już auto, skoro lotnisko się rozbudowuje i lotów w różne ciekawe miejsca jest coraz więcej, to może.....
Jeszcze zdążę dużo zobaczyć i poczuć własną skórą....

Brak komentarzy: