3 stycznia 2015

Nie bój się biopsji płuc.

Wczorajszy dzień był dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Dostałam w 'prezencie wigilijnym' zaproszenie od mojego lekarza na już jakiś czas oczekiwaną biopsję płuc.
Nikt zbytnio nie chciał ze mną rozmawiać o tym zabiegu. Dowiedziałam się tylko, że badanie jest konieczne ze względu na plamkę na płucach, która nie została jednoznacznie sklasyfikowana na badaniu MRI, CT i PT, kropka nie jest duża, poniżej 1 cm, ale jeśli to przerzut, to leczenie będzie wyglądało inaczej, niż w raku podstawowym, którego mam.
Na pytanie o bolesność zabiegu usłyszałam, że otrzymam środki przeciwbólowe i mam się nie stresować. Wg instrukcji z listu miałam na badanie zabrać siebie, w bagaż podręczny na wszelki wypadek włożyć kapcie, środki higieny i osobiste na wypadek komplikacji, gdybym musiała zostać w szpitalu.
I teraz jeszcze jedna kartka dołączona do zaproszenia, to informacja gdzie zadzwonić jeśli nie czuję się na siłach, lub nie mam kogoś kto mnie przywiezie i odbierze ze szpitala. Nie musiałam wypełniać, bo moje dzieci nie brały w ogóle pod uwagę, że pojadę inaczej, jak pod ich opieką. Ja zresztą też z nimi czuję się bezpieczniej.

Tak więc rano wyruszyliśmy do szpitala. Każdy myślami był gdzie indziej, ale przed 10-tą byliśmy na miejscu. Krótko po nas wpadła nasza kochana tłumaczka.... bo moje pielęgniarki zadbały, żebym miała tłumacza wszędzie. No tak i tu pomyślałam, że jest poważnie... mogą być komplikacje...
No ale zaczęło się niewinnie. Do maleńkiej, jednorodzinnej poczekalni przybyła przemiła pielęgniarka z wózeczkiem i pytaniem, czy może mi pobrać krew na komplet badań. No i fachowo pobrała 4 probówki krwi z tekstem, że pierwszy raz naszukała się tak żyły. Chyba zaczynam chować się w sobie.... Mam pamiętać: pić więcej wody, herbaty zielonej, soków i tego ma być naprawdę dużo.  Teraz dostałam łózko w sali sześciołóżkowej a raczej w sali z sześcioma kotarami, pod którymi stały lub jeździły kosmiczne łóżka. Moje dzieci musiały wrócić do domu, a ja zostałam z moją kochaną tłumaczką i czekałyśmy na biopsję płuc cienką igłą. Po drodze miałam wymazy z nosa, pachwin, żeby wykluczyć MRSA. No i tak czekając rozmawiałyśmy sobie o życiu, bardziej i mniej istotnych jego aspektach, aż przyszła miła pani technik po mnie i pojechałyśmy łóżkiem na drugi koniec szpitala, gdzie prześwietlają ludzi na wiele różnych sposób przez 12 godzin każdego dnia z weekendem włącznie.
Najpierw przyszedł pan technik od urządzenia i .... opowiedział mi o wszystkich zagrożeniach płynących z wykonania tego badania wg statystyk angielskich czy ogólnoświatowych. Więc usłyszałam o zapadnięciu się płuca, krwotoku wewnętrznemu, skuteczności trafienia w tą kropkę na poziomie 50%. Więc zapytałam, po co w ogóle robimy to badanie jak z mojego liczenia wychodzi, że jest nikła szansa na wynik wart tylu zachodu. Usłyszałam, że mojemu doktorowi bardzo zależy na dobrej diagnozie i pewnie już wiem, że inne będzie leczenie jak się potwierdzi i inne jak wykluczy przerzut. Ustaliśmy, że zanim mnie w maszynie zacznie kłóć to przećwiczymy bez igieł zabawę w oddychanie, wypuszczanie powietrza, wstrzymywanie. Tu muszę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że podpowiedź Mieczyka co do ćwiczenia oddychania przeponą, to był strzał w dziesiątkę. Pół wdech, zatrzymać i wypuścić wychodzi po tych ćwiczeniach dużo lepiej.

No i wzięli mnie z moim łóżkiem do tomografu. Położyłam się na desce wygodnie, dostałam poduszki wszędzie i kilka razy pytano mnie, czy jest mi wygodnie, żebym wytrzymała 30 minut bez ruchu. To najważniejsze jest w tym badaniu ze strony pacjenta, więc warto się nie spieszyć. Okleili mi plecy polem zabiegowym, po-skanowali kontrolnie i zabrali się za właściwy zabieg. Pole zabiegu na plecach zdezynfekowali czymś zimnym, później zimniejszym, później dostałam zastrzyk pod skórę znieczulający, a później to już czułam jakieś rozpieranie, czasem mniej miłe, ale nie bolesne, raczej mało przyjemne, ale nie ruszyłam się ani razu. Lekarz czy technik latał między komputerem, a ta igiełką na moich plecach i po każdym zdjęciu uściślał miejsce biopsji, na końcu pobrał 3 próbki i szczęśliwy podziękował mi, że tak dobrze współpracowałam i zapytał czy bolało. Przy pobieraniu nie było miło, ale  świadomość, że to już zaraz koniec, i to że będzie wynik konkretny a i to, że ruszenie się, to tydzień w szpitalu, bo nie wypuszczą, robi swoje. Pomaga zresztą przy samym pobieraniu materiału do badań to szybkie, i płytkie oddychanie ustami, coś jak przy porodzie ;))) Nie ruszyłam się, choć ja marnie odporna na zabiegi na trzeźwo i świadomie. Myślę, że każdy normalny da bez większego problemu radę, a dobra diagnoza, to połowa sukcesu zwłaszcza przy raku.
Po badaniu miałam chwile poleżeć. Przepuścili mnie jeszcze raz przez skan bez igieł, żeby wykluczyć ewentualne pierwsze oznaki drobnych krwawień, później łóżko i powrót wehikułem czasu na mój oddział, po drugiej stronie szpitala.

Tu mnie przywitali, jakbym wróciła z kosmosu. Pielęgniarki z aparatami od razu znalazła się przy mnie i znowu co 15 minut parametry życia, jak po wypadku. Po 2 godzinach zdjęcie rentgenowskie, na które znowu kosmiczne łóżko z napędem ludzkim na drugi koniec szpitala. Walczę o wstanie do zdjęcia i przegrywam walkę, a raczej remisuję i mam zdjęcie w pozycji siedzącej na łóżku :)
Czas oczekiwania na zdjęcie jednak mnie mocno zirytował. Już głodna do granic, od rana na szklance zielonej herbatki, po drodze dostałam kubek wody z lodem do maleńkich łyczków, a już jest godzina 18:45. Obiad i kolacja pachnie obłędnie, świetnie upieczonym mięsem i genialnym sosem. Nie wiem co to jest, ale zapach robi z moich ślinianek mokradła i trzymam się już tylko na rozsądku, żeby nie uciec stąd do domu piechotą, bo dzieci twierdzą, że muszę być cierpliwa. Ponoć i tak nie zdążę się nawet ubrać, chociaż rzeczy mam pod ręką w szafce. No ale wreszcie wchodzi pielęgniarka z kartą i ogłasza, że wszystko jest w najlepszym porządku i mogę wracać do domu, ale przed wyjściem prosi, żebym chociaż posmakowała ich kawy albo zjadła kolację, bo mają dla mnie porcję. Za kolację dziękuję, marzę już tylko o jajku na miękko i kanapce z moim masłem imbirowo-kurkumowo-paprykowym, które ostatnio bardzo mi smakuje. Poprosiłam o kawę, pyszna była, szybko sią ubrałam, pożegnałam wspólników szpitalnej niedoli i z dziećmi wróciłam do domku.
W domu byłam przed 20tą.
A tego dnia rano naiwnie myślałam, że przed 13-tą będziemy w domu śmiać się z badania.... 

Brak komentarzy: