Po niecałym roku czułam się nieźle zmęczona, ale nie tyle pracą co intensywnością życia wtedy. Z jednej strony praca, a z drugiej tworzenie dobrego miejsca do życia, a jeszcze z trzeciej zwiedzanie Norfolku i poznawanie naszego obecnego miejsca do życia, jego ciekawych miejsc z ich urokami, ale i sposobu myślenia tutejszych ludzi, sposobu postrzegania rzeczywistości i dopasowanie się do tego wszystkiego. No i córka spojrzała na mnie krytycznie i umówiła na wizytę.
Kolejny rok to był rok weryfikacji wszystkiego. Od weryfikacji swojego postrzegania życia do weryfikacji tego co ważne i oddzielenia tego od bzdur, plotek, złośliwości i zwykłej ludzkiej głupoty. Wolę pewne zachowania nazywać głupotą niż głośno powiedzieć, że egoistów nie mogłam znieść, że wiele wad ludzkich stało się dla mnie nie do przyjęcia. Bardzo zawęził mi się krąg znajomych w tamtym roku. Zawęziły się moje siły, żyły i więzy w domu. Moja córka była jedyną osobą, która była w stanie dźwignąć to wszystko co mnie wtedy przytłoczyło i wbiło w łóżko na dość długi czas. Potrafiła pogonić tych, dla których mój stan był dobrym wstępem do szopki pod tytułem: musisz żyć, musisz pokonać raka.
Mój angielski stał się szpitalny, czyli nauczyłam się odpowiadać na pytania o dane osobowe, adres, urodziny, samopoczucie, tłumaczyłam ankiety, próbowałam czytać te ulotki, których dostawałam mnóstwo ze szpitala, więc słownictwo nawet mi się poprawiało. Obsłuchiwałam się też w wymianie zdań nad moją głową, chcąc wyłapać, czy mnie nie oszukują że już jest prawie dobrze. Kolejny rok to było odzyskiwanie sił po wszystkich terapiach i jak to mówią, stawanie na własnych nogach. Szło wolno, ale do przodu. Jeszcze w czasie choroby dostałam do pokoju telewizor. Oczywiście tylko angielskie stacje, ale z napisami po angielsku więc jak miałam siłę, to próbowałam coś zrozumieć, coś wyłapać z tekstu i wpisać w translatora, a czasem nawet na końcu wiedziałam o co chodzi w filmie. Dobre było to, że nie skupiałam się na tym, żeby się czegoś nauczyć. Skupiałam się jedynie żeby wyłapać kilka zwrotów z napisów pod filmem. Co jeszcze? Mp3 na słuchawkach i mogę dziabać w ogrodzie, teraz już mam współpracującą wnuczkę, czyli nasz dill to pomaganie sobie z polskim i angielskim. Ona poprawia mój angielski, ja podpowiadam jej słowa po polsku. Idzie nam coraz lepiej.
Jest moim najlepszym nauczycielem, ale i przyjaciółką, z którą mogę sobie pogadać od serca o wszystkich, do tego po angielsku...... I ona mnie rozumie....
No ale wracam do mojego pomysłu sprzed kilku dni. Pomyślałam, że skoro już zaczynam budować zdania po angielsku z głowy, to czas na pracę nad gramatyką w tych zdaniach. Więc może czas na dziennik po angielsku. Wzięłam mój zeszyt w kropki i od wczoraj robię zapiski kronikarskie o tym co się dzieje u nas po angielsku. Liz w pełni popiera ten pomysł i stwierdza, że to bardzo dobry pomysł. Oczywiście będę ja prosiła o poprawienie błędów bo bez nich się nie obejdzie, ale uważam że to zwróci moją uwagę na gramatykę, a za jakiś czas będzie widać efekty takich ćwiczeń. Pewnie blog na tym trochę ucierpi, ale postaram się go bardzo nie zaniedbywać.