7 stycznia 2016

Dzień przed i dzień po....

Ten dzień przed spotkaniem z przeznaczeniem jest tym najtrudniejszym dniem w każdym kwartale. Niby wszystko jest okey, ale niby to jednak bardzo niewiele.Dlatego dzisiaj będzie wpis, a kolejny jak pozbieram moją szarą masę w jeden kawałek.
Oczywiście to nie jest tak, że ja przed wizytą siadam i myślę. Nic z tych rzeczy. Od rana dużo się działo. Trzeba było trochę podzwonić do Polski i pozałatwiać kilka spraw z tych nie cierpiących zwłoki. Później przeliczanie kosztów zmian związanych z nową mariną. I na to wszystko nałożyły się problemy z kolanem córki. Zawsze z ty kolanem były problemy, ale to co porobiło się po wypadzie na foki nie wygląda dobrze. Lekarz na czwartek i zobaczymy co dalej. No ale życie toczy się dalej. Zrobiłam 'pyszny obiad', jak stwierdziła najmłodsza w rodzinie, zmiatając ręką ostatnie ziarenka ryży z talerza. Opanowałam program do obróbki filmów i już korzystam z niego bez problemu. Zostało tylko nauczyć się jakiś elementarnych podstaw robienia filmików. Ale liczę, że i tego zdążę się nauczyć z wnuczką i do wakacji zrobimy jakieś filmiki z nami w rolach głównych. la mojej wnuczki każda chwila jest taka ważna i cenna, że nie potrafię się lenić kiedy ona jest gotowa do działania.
Dzisiaj wpadła ze szkoły radosna i z okrzykiem że było super, bo dostała od koleżanek pierścionek na 'two week' i babcio poszukaj taki pierścionek i musi być kupiony.
- Dlaczego musi być kupiony? - pytam.
- Bo kupiony oddam, a ten zostawię. - hmmm to się nazywa chyba marketing, ale w wieku 5 lat?


Musiałam przerwać i odwiedzić szpital na planowej wizycie kontrolnej. Tym razem wreszcie bez tłumacza zawodowego, tylko z córką, moim osobistym tłumaczem i od razu lepiej. Pośmialiśmy się, mogłam wreszcie bez skrępowania zadać wszystkie pytania, ze świadomością, że moja córka przetłumaczy to jak należy, i odpowiedz usłyszę też tak przetłumaczoną, że nie będę musiała się domyślać kto zrobił przekręt. Lekarz nie zrozumiał pytania, czy tłumacz coś dodał od siebie co się kupy nie trzyma. Mam ulubione dwie tłumaczki, ale one są mocno obłożone pracą i nie zawsze dostępne. Życie bywa brutalne ;))))
No ale tym razem jest dobrze, scany zaplanowane na początek kwietnia. Pan doktor już mi wszystko poukładał. Leki odstawione i zostały tylko antydepresanty, aż powiem, że nad wszystkim z powrotem spokojnie panuję. Więc mam kolejne trzy miesiące normalnego życia z niewielkimi ograniczeniami. Zapytałam mojego doktora jak wygląda sprawa badań, bo przerzutów boję się jak ognia i usłyszałam, że właśnie dlatego są skany, a nie badanie krwi, bo skanery pokazują wszystko, a rak potrafi schować się w kościach, czy tam gdzie badanie krwi go nie zobaczy od razu. Jak coś się w kolejnych MRI zmieni to PET i wykluczenie, albo potwierdzenie i szybka terapia... Zapytałam też o gorzkie migdały, bo co jakiś czas dostaję podpowiedzi od znajomych, co warto jeść, żeby się zabezpieczyć i usłyszałam, że skuteczność gorzkich migdałów nie została potwierdzona. Badania prowadzili angielscy lekarze i o wynikach mogę poczytać na stronach szpitala, a właściwie oddziału onkologicznego. Kiedyś byłam na tych stronach i bardzo się dziwiłam, że lekarze w UK badają nawet wpływ konkretnych dżemów na komórki rakowe. Badania są traktowane równie poważnie, jak te prowadzone nad antybiotykami. Muszę poszukać tej strony i wkleić linka tutaj.
Ostatnie pytanie dotyczyło sody oczyszczonej, jak szaleć to szaleć ;)) No i tego też mi lekarz nie poleca, już nawet fakt, że nie pomaga jest mniej istotny od tego, że mam nadwrażliwe jelita i soda zrobi je jeszcze bardziej nadwrażliwe. Radioterapia wypala guza, ale do guza dostaje się przez powłoki brzuszne i narządy wewnątrz przy okazji też dostają promieniami. Zaskoczyła mnie postawa mojego doktora. Zero zdziwienia, ignorowania moich pytań. Odpowiedzi pełne jakbym pytała o skład chemiczny konkretnego leku. Oczywiście na końcu upewnienie się, że znam odpowiedzi na wszystkie pytania, że mamy konkretny plan na najbliższe 4 miesiące. Zaplanowane wszystkie badania, leki, że mam kartę z nr telefonu i wsparcie najbliższych. Że nie potrzebuję tłumacza bo córka i syn zawsze mi pomogą. Że psychicznie mam dobrą opiekę z przychodni i oczywiście pytanie czy jest jeszcze coś, co oni mogą dla mnie zrobić... Zabrać raka na zawsze nie obiecują, ale obiecują, że zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby nie wrócił jak najdłużej. Ta świadomość bardzo pomaga.
Tak więc jest duża szansa, że w tym roku popływam w Morzu Północnym i jak nam dobrze się wszystko poukłada to i w Oceanie :)) Przynajmniej taki jest plan... a raczej cały pakiet planów.....
A na razie wracam do pracy nad pudełkiem do płyt bo kolejny ślub trzeba oddać klientom, a ja dwa dni nie mogłam skupić się nad niczym poza życiem.
Dzisiaj będzie w bladych różach a jutro postaram się dorzucić zdjęcia. Kij do aparatu dotarł, ale moje gapiostwo nie ogarnęło, że do kija należy wziąć pilota.... i na pilota poczekam znowu tydzień... Na szczęście już umiem bezkarnie ciąć film prawie na klatki i trochę filmików o robieniu filmików obejrzałam a kilka mam jeszcze do obejrzenia i wsparcie w nauce też mam całkiem dobre, więc wracam do roboty, żeby mieć o czym pisać ;)))


Brak komentarzy: