25 grudnia 2014

W Wigilie nawet rak mówi ludzkim głosem

Chyba trzeba trochę podsumować ten miniony rok, a nawet ciut dłużej, bo do córki poleciałam po jej półrocznym proszeniu, żebym się zdecydowała i kuszeniu wnuczką, kursami angielskiego, żebyś mama dawała sobie spokojnie radę i zwiedzaniem Norfolku, a może i dalej na północ odwiedzić wieloryby w najdalszych zakątkach Szkocji. No i zdecydowałam się popakować wszystko co może się przydać córce i mi w tym wspólnym życiu i poleciałam. Właściwie bez obaw, bo rozmów było tyle, że prawie wszystko było omówione zawczasu. Lot, wspólne święta zeszłego roku okraszane telefonami z Polski, bo jak śmiałam załatwić mamie opiekę i oddać całość pod opiekę brata. Ogólnie zostałam okrzyknięta potworem bo moje dotychczasowe dbanie o mamę było zbędne, liczy się dopiero od mojego wyjazdu. Tak, życie bywa wyborami. Wybrałam pomoc córce, która została z dzieckiem sama na emigracji. Oczywiście, że pracowała, oczywiście, że miała pomoc państwa lepszą niż w naszym kraju. Ale miała dziecko, a opieka nad dzieckiem w tym kraju to duże pieniążki, albo rezygnacja z pracy, co w jej wypadku nie wchodziło zupełnie w grę. Za zasiłki trudno zabezpieczyć dziecku godziwy start w dorosłość. Mamy w kraju nie zostawiałam samej. Mam przecież brata, a to też zobowiązuje nie tylko mnie. No ale i tak zostałam zołzą, która usłyszała i tu i tam co należy do moich obowiązków.
I tak trochę rozdarta ale zdecydowana żyłam tutaj dniem codziennym. Chodząc na kurs angielskiego, tak po 50-tce też można się uczyć. Mózg całkiem nieźle jeszcze pracuje, jak go się odpowiednio gimnastykuje. Opiekowałam się wnuczką, kiedy córka pracowała i pomagałam ogarnąć rzeczywistość. Koło sierpnia zrobiło się na tyle dobrze, że poza mną w domu wszyscy pracowali i zerowanie długów porozwodowych i okolorozwodowych dobiegało końca.
Nawet udawało nam się pojeździć trochę pozwiedzać okolicę, zaliczyć kilka bardzo fajnych dni, gdzie wszyscy mogliśmy wsiąść w auto i poczuć że jeszcze trochę i będziemy żyć przyjemnie i nawet pojedziemy do Polski pozałatwiać trochę spraw wymagających już dawno rozwiązania.

Ale początek września dostałam zaproszenie na profilaktyczne badania i ..... w końcu października świat runął.
Diagnoza po kilku badaniach, głaskach techników i lekarzy po głowie, trzymaniu za łapki była jednoznaczna cancer zwany rakiem zdecydował się we mnie zamieszkać i ujawnić się właśnie teraz .... Tak powiadomiłam bliskich, z córką ryczałyśmy siedząc wieczorem u mnie w pokoju na podłodze pijąc ostatnią butelkę wina przed określaniem wielkości, siły i stanu zaawansowania, bo tutaj diagnoza raka jest najważniejsza ....
Najgorsze co pamiętam z tych  dwóch miesięcy badań?
1. Powiadomiłam mamę o chorobie i przejęła się mocno, ale najbardziej interesowało ją co wszyscy w około mnie na wieść o raku mówią, mnie zapomniała zapytać jak się czuję... Moja córkę poprosiła o zdawanie relacji z choroby, po czym po 4 dniach miała wyłączony telefon.... przez miesiąc próbowałam się dodzwonić zanim sobie odpuściłam. Tak, to boli najbardziej....
2. Mój brat po wysłuchaniu stwierdził że to nic takiego bo takie operacje robią rutynowo i wymienił kto je miał zrobione w rodzinie. Nikt nie miał raka, ale czym ja się tak egzaltuję... Tak, rzuciłam słuchawką i nie będę rozmawiała. Zresztą jemu to na rękę i niech tak zostanie.
3. Lecimy dalej, kiedy po raz dziesiąty słyszę pytanie: kiedy wreszcie przyjadę do Polski i dziesiąty raz wymijających odpowiedzi, że jeszcze muszę tu pobyć ktoś strzela: pewnie nie masz na bilet?
Wtedy nie wytrzymuję i mówię/piszę: mam, ale mam raka i lada moment zaczynam chemię z radio i operacja i znowu chemia, więc sam/sama rozumiesz, że nie mogę teraz przylecieć do kraju....
Po dłuższej chwili milczenia jest... wiesz, nie wiedziałam i odezwę się później... czyt. za dwa lata jak przeżyjesz, albo będę się dowiadywać czy jeszcze żyjesz ;))
Tak więc rak u mnie to będzie cancer, bo ta nazwa jakość jest znośniejsza i bardziej przyswajalna. Kojarzy mi się ze znaczkami z dzieciństwa ;))) Tak więc cancer spełnia bardzo pożyteczną społecznie rolę: weryfikuje przyjaciół i znajomych :)
U mnie spełnił jeszcze jedną pożyteczną rolę ;))) Kiedy córka i Maciek dowiedzieli się o chorobie pomęczyli mojego męża i mam w pokoju łóżko idealne na czas leczenia. Materac jest ortopedyczny gruby na dwadzieścia kilka centymetrów, a łóżko ma pilota i nawet zdechlaka potrafi bez pomocy posadzić i maksymalnie ułatwić mu schodzenie z niego :) Odpowiednio wysokie, a pilot obsługuje plecy i nogi ;))))
I żeby nie było, że ja narzekam. Chciałam pokazać, że każdy z nas ma i miód i trochę dziegciu.
Moim miodem jest przede wszystkim córka. Lekarze i pielęgniarki starają się ja chronić, ale ja teraz opieram się na niej w całości, bo z bliskich, rozsądnych i silnych mam tylko ją. Maciek pomaga na każdym kroku, na ile mu czasu starcza, ale jemu w rękaw się nie wyryczę. Żal mi, że córka nie ma wsparcia ze strony rodziny, ale nie wszyscy generałowie są bohaterami, jak nie wszyscy błądzący błądzą całe życie.
Dzisiaj znowu się rozpisałam, ale to dlatego, że chemia zbliża się wielkimi krokami i wtedy zapewne notatki będą i krótkie i dość nieskładne...
A z ostatniej chwili donoszę, że w Wigilię dostałam leter (list) od mojego doktora, że 2 stycznia 2015 robimy biopsję na płucu i zobaczymy czy zaczynam z II czy z IV.

Brak komentarzy: