3 lipca 2011

Podróże kształcą.

Swoje podróże zaczęłam równo z nauką chodzenia. Było to wieki temu i świat wyglądał zupełnie inaczej jak dziś.

Pierwsze podróże były inspirowane przez ojca. Sam uszył pierwszy namiot, wyremontował motocykl z demobilu i pakując wszystko co niezbędne wyruszaliśmy nad jeziora. Ojciec był miłośnikiem wędkarstwa i życia w zgodzie z przyrodą chociaż jeden miesiąc w roku i to właśnie zaszczepił w nas od samego początku.

Nie wiem czy dziś byłoby wielu chętnych jechać nad jezioro z takim ekwipunkiem jaki wtedy posiadaliśmy, ale co dziwne nie pamiętam z tamtych lat, żeby nam czegoś brakowało. Tata zawsze złowił jakąś rybkę, mama ze mną obchodziła okoliczne gospodarstwa i udawało jej się kupić jajka czy jakąś kurę. Mleko zamawiało się u gospodarza i wieczorem chodziło po to mleko z bańką. Resztę niezbędnych produktów kupowaliśmy w mieście przy okazji zwiedzania okolicy.

W tamtych latach nauczyłam się łowienia ryb, zbierania grzybów, jagód, malin, poziomek itd. Nauczyłam się też pływać, ale co najważniejsze nauczyłam się szanować to co natura ma do zaoferowania. Nie ma nic piękniejszego niż pobudka o piątej rano świergoleniem ptaków, podglądania zwierząt o świcie i kąpielu przed śniadaniem w jeziorze.

Minęły lata i po zwiedzeniu wielu zakątków naszego kraju ojciec postanowił: Bułgaria. Był rok 1974, do krajów Układu Warszawskiego jeździło się na wkładki paszportowe, a problemem było jak to zrobić, żeby starczyło tych wymienionych pieniążków na miesiąc zwiedzania. Każdy polski turysta miał prawo do określonej ilości koron, forintów, lew, lej i rubli. Więc siedzieliśmy wieczorami i przeliczaliśmy ile będzie potrzebne na paliwo, ile na pola namiotowe, na opłaty, co można zabrać bez obawy zarekwirowania tego na granicy. Z tamtych czasów pamiętam brak strachu na trasie, polach namiotowych, czy w trudnych sytuacjach. Polski turysta był jednym z najlepszych. Choć biedny, zawsze gotów pomóc rodakowi. Na tych drogach spotykało się maluchy, trabanty, skody, syrenki a z lepszych warszawy, fiaty 125p. Pomoc była bezinteresowna. Kiedy tylko jakieś auto na polskich rejestracjach zatrzymało się na poboczu, a kierowca otwierał maskę to bez machania zatrzymywały się inne polskie auta i oferowały pomoc.

Pamiętam sytuację w Rumunii, jeszcze za rządów dyktatora, kiedy mieliśmy wypadek i bez mechanika nie było mowy o kontynuowaniu wyprawy. Pieniędzy na mechanika oczywiście skromny budżet nie przewidywał i choć umiejętności ojca były niepodważalne to samemu nie wszystko można było samemu zrobić.

Zaoferowali nam pomoc kierowcy z syrenki na warszawskich numerach i kilka dni dłubali z ojcem przy aucie nad jakimś strumyczkiem pod wsią a my na zmianę trzymaliśmy warty bo bieda w Rumunii wtedy była zagrożeniem dla naszych skromnych dobytków. O ile wybrzeże rumuńskie było bogatsze to tereny górskie były bardzo biedne.

Kiedy dziś wybieram się w podróż to najbardziej obawiam się właśnie polskich turystów, którzy zmienili się na gorsze przez te lata i marzę żeby wróciły stare czasy, kiedy Polak dla Polaka był swojakiem, a nie wrogiem.

Brak komentarzy: