23 listopada 2015

Trzecie święta na wyspie.

To będą trzecie święta Bożonarodzeniowe na wyspie. I te będą takie nasze, okrzepłe w realiach angielskich bo już powoli wpływamy na spokojne wody. Kiedy tutaj przyleciałam pierwszy raz, nie było różowo, ale jedno nas łączyło:
chcieliśmy wszyscy jak jeden dobrze dla najmłodszej i to właśnie ze względu na nią zgodziłam się zostać tak na trzy miesiące, bo potrzebuje stabilnej opieki, bo trudno pogodzić pracę zawodową, kręcenie firmy i opiekę nad dzieckiem i domem. Coś cały czas wymyka się spod kontroli. Nikt tego lepiej nie wie niż ja, która musiała sobie poradzić z dzieckiem, mężem na dojazdach, studiami i domem. Bywało bardzo ciężko, a na deser słyszałam, że ja sobie i tak z tym poradzę bo ja sobie zawsze radzę, więc radziłam sobie, co nie znaczy że chciałam żeby moja córka miała aż tak trudno w życiu.
Trzy miesiące przeleciały jak z bata trzasnął i .... zostałam na kolejne trzy, do wakacji właściwie, bo na słowo babcia wraca do Polski, moja wnuczka wpadała w histerię i kurczowo trzymając mnie za nogę ze łzami na zawołanie wołała:
- Babcio ja ciebie nie puszczę do żadnej Polski, możesz iść ze mną na zakupy, ale do Polski nie polecisz. - Nie poleciałam i pewnie właśnie to mnie uratowało. Szybka diagnoza i kolejne święta w oczekiwaniu na decyzję, co dalej. Moje dzieci pocieszające mnie codziennie i wyciągające z domu na wypady po okolicy, żeby oderwać myśli od czarnowidztwa które przy diagnozie rak, nie odstępują człowieka aż do.... nie wiem do kiedy, bo teraz czarne myśli dostają pigułkę i humor wraca. Za jakiś czas spróbuję bez pigułki, chociaż mówią, że z pigułką nawet nie czuje się że ma się raka ;))
Ja nie czuję że mam raka, poza tym tygodniem przed wizytą i dwoma dniami po wizycie, aż w głowie zrobi się spokój, a życie wróci na swoje tory. Więc te święta z rakiem odpuściliśmy sobie, znaczy były prezenty, była Wigilia dla najmłodszej w rodzinie, ale nastrój był bardzo poważny i trudno było wtedy żartować jak to mamy w zwyczaju teraz.
No i po trudnym roku z terapią, powrotem do żywych i oswajaniem się z nową rzeczywistością mamy kolejne święta. Doczekaliśmy się  na święta, z którymi możemy zrobić wszystko co nam wpadnie do głowy. Tak więc najpierw zaczęło się od prezentów. To nic, że nam mama najmłodszej oszalała i z każdego wypadu przywoziła pudełko, przemycała na strych i pakowała w papier, żebyśmy przypadkiem nie dowiedzieli się co w środku. To nic, że tula mnie moja córeczka przy każdej okazji szepcąc do ucha jak jestem dla niej ważna. To nic, że jak tylko udaje się mieć razem czas wolny to dzieci zaraz wymyślają wspólny wypad nad morze, do lasu czy nad wodę. Mokre klimaty wszyscy lubimy, więc te decyzje zawsze zapadają szybko i równie szybko są realizowane. Czasem nawet trafiam po drodze w aparat i coś na zdjęciach ku pamięci zostaje.
Ostatnio z takich właśnie zdjęć zrobiłam kominkowy mix rodzinny i okazało się, że ramek mam jednak za mało, chociaż wydawało się że będzie za dużo.
Jest mi po prostu bardzo dobrze z moją rodziną pod jednym dachem. I odnoszę wrażenie, że wszyscy pod tym dachem zachorowali na tą przypadłość miłości rodzinnej w czystej postaci.
Cieszą mnie takie drobiazgi jak własnoręcznie ukiszone własne buraki na świąteczny barszcz, kapusta ukiszona w słojach na polski bigos, lista polskich i angielskich tradycyjnych potraw i cała atmosfera zbliżających się świąt z tym nastrojem dobroci dla siebie nawzajem i dbałości o siebie.
Oby to trwało jak najdłużej, czego i Tobie czytelniku życzę.

Brak komentarzy: