7 grudnia 2017

Diary

Kilka dni temu wpadła mi do głowy trochę na wyrost, ale myśl warta realizacji. Ale zacznę od początku. Dokładnie cztery lata temu przyleciałam do Londynu na Stansted, gdzie Malwina z Maćkiem i Malwiną i Dominiką odebrali mnie po przejściu bramek. To miała być dłuższa chwila, aż nie pomogę im poukładać dnia codziennego tak, żebym mogła wrócić do Polski. Nie znałam wielu słów po angielsku, a właściwie znałam: copy, paste, cut, save, itd., do tego tylko z polską fonetyką i oczywiście bez znajomości angielskiego alfabetu. Przecież leciałam pomóc polskiej córce. Tak to się zaczęło. Pierwszy rok był trudny dla nas wszystkich. Dzieciaki walczyły o związanie końca z końcem i dach nad głową dla naszej czwórki. Do tego rozwód córki, stresy pozostawione w domu i odbijające się na mojej ukochanej wnuczce, brak wielu dla mnie już elementarnych narzędzi w kuchni i w domu. Ale wiedziałam, że razem współpracując damy radę. Kiedy ustabilizowało się wszystko z pracą, byłam pewna, że uda się to tak poukładać, że będę mogła wracać do domu na dłużej, że przy dobrych wiatrach będę tutaj świątecznym gościem za jakiś czas. Czas bliżej nieokreślony, ale nie aż tak długi. Ale moja córka pilnowała, żebym była tutaj na prawach UE, ze wszystkimi prawami jakie przysługują w Anglii. Tak więc rejestracja w JobCenter (tutejszy urząd pracy), tym samym dostałam pierwsze kursy angielskiego od tego kraju i ubezpieczenie zdrowotne. Szukali mi pracy w różnych miejscach, ale tak naprawdę jaką pracę może wykonywać kobita pod sześćdziesiątkę bez znajomości elementarnego angielskiego? Raz jakiś anglik zaproponowała fabrykę i córka wyjaśniła mi dlaczego to nie wchodzi w grę. Pilnowałam domu, wnuczki, kuchni i jak miałam ochotę to ogrodu. Grzecznie chodziłam, albo byłam zawożona na lekcje angielskiego i grzecznie się przykładałam do nauki. Nie było jakoś szczególnie trudno, ale czy było łatwo? Czasem tak, czasami wręcz przeciwnie, ale wiedziałam jedno. Wszyscy staramy się dogadać i współpracować. To było ważne, bo nauczyliśmy się siebie słuchać, nauczyliśmy się mówić przepraszam, nauczyliśmy się że bez siebie na wzajem będzie dużo trudnej każdemu z nas. Niby nic, a przecież to było wtedy najważniejsze.

Po niecałym roku czułam się nieźle zmęczona, ale nie tyle pracą co intensywnością życia wtedy. Z jednej strony praca, a z drugiej tworzenie dobrego miejsca do życia, a jeszcze z trzeciej zwiedzanie Norfolku i poznawanie naszego obecnego miejsca do życia, jego ciekawych miejsc z ich urokami, ale i sposobu myślenia tutejszych ludzi, sposobu postrzegania rzeczywistości i dopasowanie się do tego wszystkiego. No i córka spojrzała na mnie krytycznie i umówiła na wizytę.
Kolejny rok to był rok weryfikacji wszystkiego. Od weryfikacji swojego postrzegania życia do weryfikacji tego co ważne i oddzielenia tego od bzdur, plotek, złośliwości i zwykłej ludzkiej głupoty. Wolę pewne zachowania nazywać głupotą niż głośno powiedzieć, że egoistów nie mogłam znieść, że wiele wad ludzkich stało się dla mnie nie do przyjęcia. Bardzo zawęził mi się krąg znajomych w tamtym roku. Zawęziły się moje siły, żyły i więzy w domu. Moja córka była jedyną osobą, która była w stanie dźwignąć to wszystko co mnie wtedy przytłoczyło i wbiło w łóżko na dość długi czas. Potrafiła pogonić tych, dla których mój stan był dobrym wstępem do szopki pod tytułem: musisz żyć, musisz pokonać raka.
Mój angielski stał się szpitalny, czyli nauczyłam się odpowiadać na pytania o dane osobowe, adres, urodziny, samopoczucie, tłumaczyłam ankiety, próbowałam czytać te ulotki, których dostawałam mnóstwo ze szpitala, więc słownictwo nawet mi się poprawiało. Obsłuchiwałam się też w wymianie zdań nad moją głową, chcąc wyłapać, czy mnie nie oszukują że już jest prawie dobrze. Kolejny rok to było odzyskiwanie sił po wszystkich terapiach i jak to mówią, stawanie na własnych nogach. Szło wolno, ale do przodu. Jeszcze w czasie choroby dostałam do pokoju telewizor. Oczywiście tylko angielskie stacje, ale z napisami po angielsku więc jak miałam siłę, to próbowałam coś zrozumieć, coś wyłapać z tekstu i wpisać w translatora, a czasem nawet na końcu wiedziałam o co chodzi w filmie. Dobre było to, że nie skupiałam się na tym, żeby się czegoś nauczyć. Skupiałam się jedynie żeby wyłapać kilka zwrotów z napisów pod filmem. Co jeszcze? Mp3 na słuchawkach i mogę dziabać w ogrodzie, teraz już mam współpracującą wnuczkę, czyli nasz dill to pomaganie sobie z polskim i angielskim. Ona poprawia mój angielski, ja podpowiadam jej słowa po polsku. Idzie nam coraz lepiej.
A w tym roku nauka przyspieszyła za sprawą mojej sąsiadki Liz. Liz w tym roku przeszła na emeryturę. Wiele lat uczyła literatury angielskiej w College i w tym roku przeszła na emeryturę w wieku 70ciu lat. Tak tak, w Anglii odchodzi się na emeryturę, kiedy się samemu chce, a nie kiedy inni chcą pracownika wypchnąć. Tutaj nikt nie podnieca się emeryturą, zwłaszcza w dobrych zespołach pracowniczych. No i ponieważ Liz ma teraz dużo więcej czasu wolnego, to poprosiłam ją, czy pomogłaby mi z angielskim i czasem aż mi głupio, bo
potrafimy przegadać zamiast godziny dużo więcej. Czas spędzony z Liz to najlepszy czas. Zawsze mamy o czym rozmawiać, zawsze świetnie tłumaczy gramatykę w sposób tak prosty, tak oczywisty, że po jej wyjściu kolejną godzinę siedzę nad ćwiczeniami, żeby sprawdzić, czy dobrze zrozumiałam lekcje.
Jest moim najlepszym nauczycielem, ale i przyjaciółką, z którą mogę sobie pogadać od serca o wszystkich, do tego po angielsku...... I ona mnie rozumie....
No ale wracam do mojego pomysłu sprzed kilku dni. Pomyślałam, że skoro już zaczynam budować zdania po angielsku z głowy, to czas na pracę nad gramatyką w tych zdaniach. Więc może czas na dziennik po angielsku. Wzięłam mój zeszyt w kropki i od wczoraj robię zapiski kronikarskie o tym co się dzieje u nas po angielsku. Liz w pełni popiera ten pomysł i stwierdza, że to bardzo dobry pomysł. Oczywiście będę ja prosiła o poprawienie błędów bo bez nich się nie obejdzie, ale uważam że to zwróci moją uwagę na gramatykę, a za jakiś czas będzie widać efekty takich ćwiczeń. Pewnie blog na tym trochę ucierpi, ale postaram się go bardzo nie zaniedbywać.